Dyskusje o zarobkach blogerów od minimum dwóch lat pojawiają się w Internecie regularnie. Nawet jeśli temat ten chwilowo ucichnie i sytuacja kryzysowa wydaje się zażegnana, to za kilka miesięcy wybucha kolejna afera, która skłania nie-blogową część Internetu do zażartych rozmów na temat nieróbstwa polskiej blogosfery i dostawania kasy za nic. Do tej pory rzadko brałam udział w tego typu dyskusjach, chociaż zwykle ciężko mi utrzymać język za zębami. Jednak kilka dni temu po raz kolejny na którejś z grup facebookowych pojawił się post o stawkach blogerskich i ich wątpliwej słuszności. Darowałam sobie słowne przepychanki, ale stwierdziłam, że jest to dobra okazja, żeby w końcu wypowiedzieć się na temat tego, co myślę o wpisach sponsorowanych za kilka tysięcy i statusie zawodowym o wdzięcznej nazwie bloger. Tym bardziej, że jak widać jest to kwestia wiecznie żywa.

Nie od dziś wiadomo, że nas polaków niezmiernie interesuje wszelaka sytuacja finansowa, najczęściej jednak nie nasza własna, a ludzi wokoło. Ciężko powiedzieć, czym jest to spowodowane. Być może głównym czynnikiem jest to, że nasz kraj do najbogatszych nie należy, a poziom życia dużej części społeczeństwa pozostawia wiele do życzenia. Być może pensje, które ledwo wystarczają na opłacenie rachunków sprawiają, że zaczynamy zazdrościć tym, których stać nie tylko na opłaty, ale i na wakacje, nowy samochód i własne mieszkanie w drogiej dzielnicy. Myślę, że podłoża tej sytuacji można szukać też w zatrudnieniu, bo większość polaków pracuje na niesatysfakcjonujących ich stanowiskach, w zakładach, gdzie ludzi traktuje się jako tanią siłę roboczą, przez co nie mieści im się w głowach, że ktoś może zarabiać 10 razy więcej niż oni, siedząc na kanapie z laptopem na kolanach. Nie ma tu jednak żadnego powodu, który mógłby usprawiedliwić zachowania, jakie są w naszym kraju na porządku dziennym.

Bogate i… głupie

Coraz częściej w komentarzach pod rozmaitymi wpisami zamieszczanymi na Facebooku, czy też na forach tematycznych pojawiają się pytania od początkujących blogerów, którzy bardzo pilnie chcą dowiedzieć się, w jaki sposób w końcu mogliby w końcu zmonetyzować swojego bloga. Od kiedy informacje o zarobkach konkretnych blogerów trafiły do publicznego obiegu skończyło się pisanie dla samego pisania. Pięć tysięcy za wpis sponsorowany. Osiem. A nawet dwanaście! No kto by tak nie chciał. Ci, co wierzą w swój talent zakładają blogi i dążą do szczęścia na własną rękę. Co jednak robi większość? Na ogół nie próbują w żaden sposób polepszyć swojego życia. Często nawet nie dostrzegają nic, co mogliby w nim zmienić. Żyją z dnia na dzień i nie zastanawiają się nad tym, czy jest im źle.

Jednak w momencie publikacji kolejnego artykułu, gdzie otwarcie podaje się dane dotyczące zarobków tych najbardziej topowych przedstawicieli blogowego świata, coś w nich pęka i postanawiają publicznie wylać swoje żale, nie szczędząc przy tym kwiecistych epitetów. Nagle świat staje się dla nich niesprawiedliwy, bo otrzymywanie takich stawek nie jest przecież normalne. W efekcie Ci, którzy najbardziej się cenią zostają otwarcie nazywani hienami, którym się w dupach poprzewracało od regularnego dostawania kasy i giftów za nic.  Moralność pustych blogereczek, których jedynym zajęciem jest przebieranie się w kolorowe ciuszki i prężenie się przed obiektywem jest dla większości pracowitej populacji nie do zniesienia. Są głupie i tyle! Normalny człowiek, chodzi do normalnej roboty – stwierdzają i w złości zagryzają zęby na myśl o tym, że jutro znowu pójdą do dusznej hali i spędzą czas rozpakowując towar przez 12 godzin. I nie dostaną za to pięciu tysięcy. Dwóch też zapewne nie dostaną.

Ja haruje jak wół, ona wstawia link za kilka tysięcy

Być może nie byłoby tematu, gdyby blogerzy nie mówili otwarcie o swoich dochodach. Nie widzę jednak ani jednego powodu ku temu, by mieli tak robić. Jeśli komuś się powodzi, to czy powinien nie wspominać o tym głośno, żeby nie podnosić ciśnienia ludziom, którym wiedzie się gorzej? Czy ból pewnej części ciała odczuwany przez większość społeczeństwa powinien blokować ludzi przed powiedzeniem otwarcie Żyje mi się dobrze? To chyba jakieś nieporozumienie.

Numerem jeden w blogosferze, jeśli chodzi o transparentność finansową jest Michał Szafrański z bloga Jak Oszczędzać Pieniądze. To on regularnie publikuje zestawienia swoich zarobków i o dziwo zebrał wokół swojej twórczości na tyle dojrzałą publikę, że nie chcą mu z tego powodu podpalać domu i złorzeczyć całej rodzinie.  Z podobnym zrozumieniem spotkała się Marlena, autorka bloga Makóweczki, która w zeszłym roku opublikowała artykuł o tym, na czym polega praca blogera. Wtedy też przyznała, że czerpie z niej niemałe zyski: Ile zarabiam? Dużo. Bardzo dużo. Nie byłabym w stanie wygenerować takiego przychodu w moim mieście nawet na wysokim stanowisku. Wystarczy powiedzieć, że jeden post sponsorowany kosztuje kilka tysięcy. A postów w miesiącu jest.. kilka. Dodajcie do tego kreatywne współprace z 5-cyfrowym wynagrodzeniem i poboczne źródła dochodu okołoblogowego. Do the math. Wśród komentarzy nie znalazłam wtedy ani jednego hejtu i przejawu niekrytej zazdrości.

Blogerki modowe nie mają tyle szczęścia. O ich miesięcznych wpływach krążą legendy i niewielu z pokorą akceptuje ten stan rzeczy. Jakiś czas temu na blogu PolacyRodacy (niestety został skasowany) pojawił się artykuł przedstawiający zarobki topowych blogerek. Konkretne nazwiska zostały ukryte pod inicjałami, ale tak naprawdę nietrudno było je rozszyfrować. Wśród autentycznych wycen można było znaleźć takie smaczki jak 5 000 za kolaż ze zdjęć, 12 000 za link umieszczony w portalach społecznościowych, 15 000 reklamę na Youtube, 16 000 za konkurs dla czytelników, czy 50 000 za kampanie reklamową z wykorzystaniem wizerunku. W komentarzach pod tym artykułem zawrzało. Ilość krytyki przeszła wszelkie możliwe granice i jak na dłoni było widać polskie cebulactwo. Cierpienie ludzi spowodowane czyimś stanem konta okazało się wręcz nieprawdopodobne. Padały stwierdzenia typu: Ja haruję jak wół, a ona wstawia sobie link za kilka tysięcy, Ależ się napracowała, bo napisała wpis i porobiła pare fotek, Weź się za normalną pracę! A co to niby jest, jak nie praca? Czy blogerów trzeba wyposażyć w kilofy i nienawiść do każdego kolejnego dnia, aby móc do ich pensji odnosić się z godnością?

Recepta na chorobę zwaną zazdrością

Ludzie mają jedną ogromne irytującą tendencję, gdy dowiadują się o dobrym standardzie życia innych osób,na ogół staje się on dla nich wyłącznie powodem rzucania obelg i wylewania żółci, nie jest jednak w żadnym stopniu motywacją do poprawy własnej sytuacji. Nigdy nie zrozumiem tego, że tak wielu z nas winę za swoje niskie zarobki upatruje w niesprawiedliwości i złym zrządzeniu losu. Brak pieniędzy to przecież wyłącznie ich wina! Nie zrozumiem też, dlaczego wciąż tak często krytykuje się ludzi mających ciekawsze życie niż reszta szarej masy? I czemu właściwie blogowania nie traktuje się jak pracy na pełen etat, skoro w wielu przypadkach właśnie tak to wygląda? Poza tym, dlaczego tak mało osób zamiast pałać zazdrością, decyduje się na ruszenie własnego tyłka? Dla mnie tacy ludzie są po prostu nieudacznikami. Nie dlatego, że nie zarabiają 15 tysięcy na miesiąc, ale dlatego, że nie potrafią wziąć odpowiedzialności za WŁASNE życie. W dodatku totalnie nie radzą sobie z własnymi emocjami i kiedy tylko zobaczą, że komuś powodzi się lepiej i pozwalają swej chorej zazdrości zapanować nad sobą i racjonalnym myśleniem. Ci ludzie nigdy nie osiągną sukcesu, bo sami są dla siebie największym ograniczeniem.

Już jakiś czas temu na fanpage’u cytowałam wypowiedź Jasona Hunta i według mnie jest ona kwintesencją tego, co warto głośno powiedzieć: Tak, powinieneś trzepać hajs. Tak, powinieneś podnieść pieniądze, które leżą na ulicy, a w dobie rozwoju blogów i social mediów, są to pieniądze, które leżą stosami. Zamiast tego jesteś idiotą krytykującym blogerki, idiotą, którego życiowym osiągnięciem będzie wyjście spod garnuszka rodziców i zaczepienie się do dobrze płatnej pracy. I spędzisz swoje życie, pracując dla kogoś, bo tak zostałeś wychowany. Jako człowiek przeciętny. Możesz śmiać się z blogerek, które biorą dyszkę za selfie, ale pomyśl tylko jak bardzo one mogłyby śmiać się z ciebie, widząc, że ty na tę dyszkę musisz zapieprzać w hucie przez kilka miesięcy. Naprawdę myślisz, że wygrałeś życie? Nic dodać, nic ująć.

Czy nie uważam, że stawki blogerów są przesadne? Tak naprawdę dopóki znajdą się klienci, którzy będą w stanie płacić takie sumy, raczej nie ma mowy o przesadzie. Jeśli ktoś może wziąć 12, 20, czy 50 tysięcy za kilka godzin pracy, to niech z tego korzysta. Uważam, że o wiele większą pomyłką jest branie za wpis dwudziestu złotych, czy pięciu par skarpetek. To boli mnie zdecydowanie bardziej 🙂 Psucie rynku, to nie kilku zerowe przelewy, które tak bardzo oburzają ludzi, a zadowalanie się giftami o marnej wartości i podziękowaniem. Polska blogosfera powoli pokazuje na co ją stać, zaczyna dyktować warunki. I myślę, że to dopiero początek.

Jaka jest Wasza opinia na ten temat? Uznajecie blogowanie za prawdziwą pracę? Co myślicie o przytoczonych stawkach i powszechnej opinii, że blogerzy biorą je za nic?